Stary Cthulhu mocno śpi

Depesze z ostatniej chwili donoszą, że Cthulhu dalej kima gdzieś na dnie oceanu swoim przedwiecznym snem i nawet się nie przewrócił na drugi bok mimo starań studia Cyanide.
"Call of Cthulhu" - recenzja
Depesze z ostatniej chwili donoszą, że Cthulhu dalej kima gdzieś na dnie oceanu swoim przedwiecznym snem i nawet się nie przewrócił na drugi bok mimo starań studia Cyanide. Ale prastare monstrum o tysiącu macek (Iä! Iä!) nie musi się wyrzekać paryskiej ekipy, bo tamtejsi wyznawcy mu wstydu nie narobili. Tyle że "Call of Cthulhu" jest letnie jak wystygła ryba. Niby da się zjeść, ale jednak lepsza byłaby zaserwowana na ciepło. Może jestem zbyt surowy (gra słowna całkowicie niezamierzona), lecz porządnej narracji krzywdę robi tutaj antyczna mechanika.



Przy odrobinie dobrych chęci – które jednak u krytyka budzą się mniej więcej tak samo często jak rzeczony Cthulhu – można by potraktować model rozgrywki opisywanej gry trochę ulgowo, jako swoisty powrót do na stare śmieci, do przygodówek, gdzie klikało się na co popadnie, a potem łączyło fakty. Bo tutaj wygląda to podobnie, tyle że główkowania jest jakby mniej i wydaje się, że na dobrą sprawę z "Call of Cthulhu" uporałoby się i średnio rozgarnięte dziecko. Przestrzenie są bowiem niewielkie, gra nie puści nas dalej, jeśli nie znajdziemy tego, co konieczne albo nie obejrzymy wszystkiego, co podświetlone (w trybie, nazwijmy to, detektywistycznym; nie można go nawet wyłączyć, póki nie wywęszymy każdego obowiązkowego śladu), a zdobywane umiejętności nie są naszemu bohaterowi niezbędne sensu stricto, zwykle pozwalają co najwyżej pójść na skróty.



Gra, jak przystało na fabułę inspirowaną prozą H.P. Lovecrafta, przeplata tematy interesujące amerykańskiego pisarza najbardziej – mianowicie bezbronność człowieka zderzonego z rzeczami wymykającymi się jego rozumowemu poznaniu, tudzież sztukę jako narzędzie tyleż twórcze, co destruktywne – wszystko oblekając iście pulpową estetyką. Dlatego śledczy Edward Pierce jest detektywem rodem z czarnego kryminału, tyle że pozbawionym chandlerowskiego cynizmu, ale z szeregiem niezbędnych traum, począwszy od szoku pourazowego, skończywszy na koszmarnych snach o oślizłych mackach (bez zabarwienia erotycznego) i ludziach bez twarzy, z którymi radzi sobie alkoholem. Ale źródełko ze zleceniami wysycha i Pierce'owi chcą odebrać licencję, dlatego też bierze pierwszą lepszą sprawę: śmierci malarki, jej bogatego męża i ich dziecka. Policja jako powód podaje przypadkowy pożar, lecz ojciec zmarłej uważa, że coś śmierdzi. I tak płyniemy za chlebem do rybackiego miasteczka Darkwater, gdzie czekają na nas bodaj wszystkie fabularne klisze: stary i mądry kapitan, piękna szefowa przemytniczej szajki, dom na wzgórzu i psychiatryk.



Już pierwsze minuty dają dość dobre wyobrażenie o kształcie dalszej rozgrywki, która jest cokolwiek powolna, lecz zbieżna z klimatem opowieści. Czyli łazimy po miasteczku, gadamy z ludźmi i zbieramy ślady, tyle że gra nie pozwala nam na zbytnią swobodę. "Call of Cthulhu" daje nam wytyczne co do tego, gdzie i dlaczego powinniśmy pójść, co jest dość sporym rozczarowaniem, bo przecież mamy do czynienia z grą detektywistyczną. Niby czasem od poprawnie sformułowanego pytania zależy sporo (trzeba przyznać, że dialogi są napisane nieźle, oczywiście na tyle, na ile pozwala ciasna konwencja), a dodatkowe kwestie możemy poruszyć jedynie, jeśli rozwiniemy odpowiednią umiejętność (mechanizm działania drzewka jest jednak niedookreślony, punkty do rozdysponowania otrzymujemy praktycznie za frajer, za zwyczajne parcie naprzód z fabułą, a nie określone osiągnięcia), lecz czegokolwiek nie zrobimy, i tak dotrzemy tam, gdzie chcemy. Zwroty fabularne też rzadko zależą od gracza; po jakimś czasie zauważyłem, że raczej odbijam się od przerywnika do przerywnika, bardziej zainteresowany samą historią niż graniem. Owa liniowość i nieskomplikowanie gameplayu rozczarowuje, bo przecież to oficjalna adaptacja systemu fabularnego, teoretycznie pozwalającego na niemalże wszystko, co dozwolone wyobraźnią i światem przedstawionym; otrzymaliśmy raczej interaktywne opowiadanie, którego Lovecraft nigdy nie napisał. Są tu też i sekwencje akcji, na szczęście jest ich niewiele, bo skradanie się to nużące i mozolne zadanie, z pistoletu strzelamy bodajże raz (formalność), potyczkę z bossem zaserwowano również jedną i choć ma ona klimat, to sposób rozprawienia się z nim pozostawia sporo do życzenia. Ale mimo tego kubła goryczy i żalu, który wylałem powyżej, ostrożnie "Call of Cthulhu" polecę, zwłaszcza tym, którzy będą świadomi tego, gdzie się pakują, czyli miłośnikom rybiego odoru i dzieł tak zwanego, raczej mniej niż bardziej słusznie, Samotnika z Providence.



Summa summarum ekipa z Cyanide odwaliła kawał dobrej roboty, przenosząc specyficzną atmosferę grozy na konsole i komputery; faktycznie czuć tu Lovecrafta i cieszy podobne zrozumienie podejmowanego tematu, a i sama staroświecka rozgrywka nie musi odstraszać. Ba, pewnie niejednego nawet i zachęci. Lecz za dużo tu niedociągnięć, aby zapraszać do gry kogoś, kto na mitologię Cthulhu pozostaje obojętny. Oby Frogwares i ich "The Sinking City" wypadło lepiej.
1 10
Moja ocena:
6
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones